Położne

-1Oksiążce Sylwii Szwed, Mundre, Wydawnictwo Czarne, 2014

 

Kiedy w 1983 roku rodziłam swoją pierwszą córkę do kobiety, która była przytwierdzona pasami do łożaboleści na saliporodowej po mojej prawej stronie, położne krzyczały: “Ty krowo! (bo krowa ryczy). Do kobiety po lewej: “Ty świnio! (bo się spasła). Ja ze strachu byłam cicho, co okazało się  złą taktyką, bo nikt się mną nie zajął. Tak wtedy wyglądały polskie szpitale. Pełne odcięcie od rodziny, dziecko na osobnejsali. Ale już wtedy po korytarzu krzątała się niesamowita osoba, która usiłowała pomóc w rozpoczęciu karmienia piersią. Oficjalnieledwie ją tolerowano, ale to była pierwsza jaskółka zmian. Wspominam ją z wdzięcznością dotej pory.

W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła rewolucja w podejściu do rodzących. Nowe metody, porody rodzinne i domowe, możliwość poruszania się i wyboru pozycji, dziecko razem z matką, nastawienie na pomoc (a nie przemoc). Przez pewien czas wydawało się, że ta zmiana jest jednym z niewątpliwych, wymiernych efektów demokracji. Można było zobaczyć w porodzie kluczowy moment egzystencji. Rola położnej zmieniła się: to nie wykonawczyni odgórnych instrukcji, ale doświadczona przewodniczka, która wie, że potrzebna jest współpraca z rodzącą. Ba! W grę wchodzą nawet uczucia, bo pozwalają pozbyć się lęku, który blokuje otwarcie.

Jesteśmy w tej chwili w dziwnym momencie. Z jednej strony: poszukiwania poziomu reakcji instynktownych i nurt ekologiczny. Z drugiej: coraz większa medykalizacja porodu, rosnąca liczba cesarskich cięć. To, co mają do powiedzenia położne, pozwala wśród sprzeczności zaprowadzić pewien ład. Nie bez przyczyny w różnych kulturach tradycyjnych przypisywano kobietom pomagającym przy porodzie mądrość, a nawet dostęp do ciemnych sił magii. One stoją u początku życia, widzą splot bólu i nadziei.

Anna Nasiłowska, pisarka, autorka“Traktatu o narodzinach” i “Księgi początku”

 

Moi Mistrzowie

odpowiedź na ankietę
Anna Nasiłowska, opublikowane w: “Kwartalnik Artystyczny” nr 81; 2014/1,

Mój guru
W pierwszym odruchu chciałam zaprzeczyć. Mój mistrz? Mistrzowie? Nie miałam żadnych. Może los mi poskąpił, może charakter zbyt oporny, albo nie potrafiłam być stała w moich wyborach, oddana i wierna. Zawsze mnie ciekawiło zbyt wiele rzeczy, pociągały różne dziedziny, i pisanie wierszy, i proza, i podróże, i humanistyka. Miło by było mieć intelektualnego przewodnika: kogoś, kto lepiej wie, zna drogę, wyczuwa dobrze tkwiący w adepcie potencjał. Podsunie lektury, wytyczy cele, zaplanuje kroki na przyszłość. Oceni. Kto ma mistrza – nie grozi mu intelektualna samotność. Gdy jednak na horyzoncie wyłaniała jakaś wielka, ciekawa postać okazywało się zawsze, że niestety nie mogę, to ja – nie!
Błąd tkwił we mnie, nie w niedostatku mistrzów. Pewnych postaci po prostu bałam się, a moją nieśmiałość uważałam w gruncie rzeczy za cenną i podejrzewałam, że rezygnacja z niej kosztowałaby utratę wrażliwości. Wrażliwość i empatię uważam za warunek mojej pracy. Poza tym nigdy nie byłam specjalnie przebojowa, a niestety o duszę mistrza trzeba walczyć niczym o ukochanego, najpierw pokonać liczną konkurencję, a potem zyskać przychylność i – co jeszcze trudniejsze – utrzymać ją przez długie lata, gdy na horyzoncie wyłaniają się zastępy nowych adeptów. Widziałam wielokrotnie te zabiegi, podchody, próby zwrócenia na siebie uwagi, przysługi drobne i większe, różne działania osaczające, które poprzedzają zasadniczy bój o duszę Mistrza. Widziałam też gorycz a nawet rozpacz, gdy mistrz zwracał się ku nowemu uczniowi. Nie są to mistrzowie buddyjscy, starania o mistrzów to sfera pełna prawdziwych namiętności i walki.
Może wielkie postacie pojawiły się w moim życiu za późno. Na studiach potencjał mistrzowski miał może Sandauer, zwróciłam też na siebie jego uwagę, gdy na seminarium zadawał różne podchwytliwe pytanka, zaznaczał “ale pani Nasiłowska nie mówi”. Wprawiało mnie to w popłoch i zawsze miałam ochotę schować się pod ławkę. Rzeczywiście się go bałam, był impetyczny, gdy się zdenerwował, rzucał gromy niczym gromowładny. Zresztą i tak wkrótce wybuchł stan wojenny, co zasadniczo zmieniło sytuację. Jeśli od kogoś się rzeczywiście czegoś na studiach nauczyłam – to od Janusza Maciejewskiego, który natychmiast po przyznaniu Nobla Czesławowi Miłoszowi uruchomił roczne seminarium poświęcone poecie. Od lat był do tego przygotowany. Skomponowana przez niego i Grochowiaka antologia poezji polskiej była największą krajową prezentacją Miłosza poza wydawnictwami II obiegu.
Wielkie postacie poznałam dopiero po 1982 roku, w epoce doktoratu, w Instytucie Badań Literackich. Głowiński i Sławiński… a z drugiej strony Janion i Przybylski… Janion prowadziła czwartkowe seminaria, miała ścisły krąg wiernych uczniów i większy krąg obserwatorów; ja należałam do tego drugiego. Kilka lat temu, gdy przygotowywano Księgę Janion, dostałam propozycję napisania tekstu. Bardzo mnie to zdziwiło. Ja? Jak to? Przez cztery lata uczestniczyłam w wielkich humanistycznych spektaklach, jakie improwizowała Janion, ale tylko jako widz, zawsze byłam poza pierwszym kręgiem uczniów i bardzo mi odpowiadała rola trochę niewiernego Tomasza, a czasami błazna. Janion miała pewną wspaniałą cechę: zawsze stawiała bardzo ważne pytania i do dramaturgii jej seminariów należało symboliczne składanie odpowiedzialności za rozwiązanie kluczowych kwestii humanistyki na barki kręgu wiernych uczniów. Oni byli jak Kariatydy, jak herosi, dźwigający na sobie odpowiedzialność za świat. Mieli poczucie misji, bez nich – wszystko zawali się.
Mistrzem był mój promotor, Ryszard Przybylski. Każdy, kto czytał jego teksty, choćby był nieczuły na ich urok i argumentację, wie, że Przybylski to Mistrz, gdyż on czaruje czytelnika, obiecuje zdradzić wielkie tajemnice i rzeczywiście, nie zawodzi, roztacza bogaty obraz wielkich starć pięknych, starych idei i marzeń ludzkości. Jednakże w realnym życiu Przybylski nigdy nie miał silnie rozbudzonej potrzeby posiadania uczniów. Może dlatego nie bałam się go. Wiedziałam, że nie będzie ode mnie żądał oddania całej duszy. Bo po co mu ona? Bardzo niechętnie godził się być prowadzić doktoraty i w rezultacie wypromował tylko trzy osoby: Bożenę Mądrą (obecnie Shallcross, profesor w Chicago), mnie i – po wielkiej dyplomacji – Edwarda Bonieckiego.
Nauczyłam się od niego bardzo dużo, choć nie koniecznie tego, czego on chciał mnie nauczyć i nie zawsze mogę stosować się do jego zaleceń. Gdy Mistrzowie stawali się sobą, miejsce humanistyki wydawało się dość stabilne. Było jasne, że jeśli książka jest dobra i ważna, zajmie się nią któreś z ważnych wydawnictw, a potem wszystko potoczy się zwykłym trybem: księgarnie, omówienia i recenzje. Kiedy ja szukałam wydawcy dla mojej pierwszej książki, a był to napisany pod promotorską opieką Przybylskiego doktorat, ten system właśnie przestawał działać. Przybylski nie mógł mi pomóc, PIW był w trakcie reorganizacji, “Czytelnik” zmagał się z kryzysem, a wszyscy drżeli przed perspektywą pełnego urynkowienia i najbliższą przyszłością. Wreszcie, dzięki przychylności profesora Zdzisława Libery, Poezję opisową Stanisława Trembeckiego opublikowało w 1990 roku Ossolineum.
Przybylski miał co do mnie taki plan: zostanę wybitnym historykiem literatury. Ponieważ już przychodząc do niego miałam spory dorobek krytyczny, zakładał, że będę specjalizować się w literaturze XX wieku. Sądził jednak, że aby stać się dobrym historykiem literatury XX wieku potrzebne jest zdobycie dodatkowej specjalizacji w jakiejś dawniejszej epoce. Dawał przykłady uczonych, których prace nie osiągnęły jego zdaniem wybitnego poziomu, gdyż zabrakło w nich zaplecza historycznego w postaci erudycji obejmującej więcej niż jedną epokę. Oświecenie wydawało się ciekawe, gdyż w literaturze tego czasu żywy był duch antyku, a więc jest to przygoda obejmująca wiele wieków i o wyraźnie uniwersalistycznym charakterze; poza tym odpowiadało to moim wewnętrznym skłonnościom jak i zainteresowaniom Przybylskiego, który właśnie ukończył książkę Klasycyzm czyli prawdziwy koniec Królestwa Polskiego. Przybylski nie przewidział i nie mógł przewidzieć jednego: że wraz ze zmianą epoki skończy się zapotrzebowanie na historyków literatury. Gorączkowa krzątanina “teraźniejszości“ pochłonie poczucie tradycji i perspektywę historyczną, nowy czas zapragnie układać wszystko od nowa, dekonstruując stare narracje z ich poczuciem ciągłości.
Jedyne, co ocaleje w tej powodzi zmian, to potrzeby edukacyjne i tu rzeczywiście wyłoniło się wiele zadań do spełnienia. Podjęłam je i spełniałam, jak umiałam, choć zawsze w poczuciu, że pisanie podręczników historycznoliterackich polega na samoograniczeniu się, a nawet osobistym podcinaniu sobie skrzydeł. Dość bolesne zajęcie! I tak trzeba codziennie… Podręcznik musi dokładnie spełnić wymogi serii wydawniczej, liczyć się z barkiem przygotowania i zakładać nawet możliwość braku podstawowej wiedzy u czytelnika, którego nie wolno zasypać zbyt wieloma faktami i skojarzeniami. Nie ma tu miejsca na epatowanie czymkolwiek i nie mogę wzorem Przybylskiego przybrać roli Mistrza, choć dobrze poznałam tajniki tej sztuki. Zaletą konieczną jest jasność stylu i klarowność wykładu, liczy się cierpliwe i taktowne wprowadzanie wiedzy, to wszystko. Żadnych fajerwerków stylistycznych stosować nie wolno. Tak samo – w hasłach encyklopedycznych, których stworzyłam bardzo wiele. Poza tym jest pewna dodatkowa cena, podręczniki po przełomie przestały być traktowane jako ważne osiągnięcia, stały się – zgodnie z nowymi zasadami – drugorzędne, w rubrykach dorobku naukowego zawędrowały do kategorii: popularyzacja, gdyż wzorem nauk ścisłych liczą się tylko odkrycia i nowatorstwo. A w mojej dziedzinie – odkrycia – to co najwyżej archiwalne, a nowatorstwo polega w dużej mierze na burzeniu i wprowadzaniu nowych kategoryzacji. Do momentu wystąpienia profesurę moje trzy podręczniki i hasła nie były żadnymi pozycjami w moim dorobku naukowym. Przy profesurze jakoś się już to zaczęło sumować i wyszło na to, że dorobek mam jednak duży. Jedynym, co przez lata mnie podtrzymywało w tej pracy, było poczucie jej społecznego sensu. Dość abstrakcyjne, przyznajmy. Nałożyłam sobie ten ciężar na barki i w rezultacie to ja stałam się Kariatydą.
Przybylski miał zasady i przekonania, które starał się mi przekazać. Na przykład uważał, że jedynym powodem pisania o jakimś dziele jest jego ranga arcydzieła. Nic niżej arcydzieła nie jest warte wysiłku badacza. A więc na przedmiot rozprawy nadają się: Dante, Shakespeare, Trembecki, Mickiewicz, Słowacki, Mandelsztam, Herbert i Miłosz. I starczy. Gombrowicz się nie łapie, bo jest prześmiewczy, a nie samodzielny, ironiczny i jedynie destrukcyjny. Kłopot był z Pawlikowską – Jasnorzewską: Przybylski przyznawał, że to dobra poezja, ale uważał, że nie da się o niej nic wartościowego napisać. Potrzebowałam dużo czasu i inspiracji krytyki genderowej, aby rozwikłać ten pozorny paradoks w mojej biografii poetki. A co do generalnego założenia, że pisać należy tylko o arcydziełach, to pozostawiając je w mocy byłoby trudno dokonać rzetelnego opisu literatury XX a zwłaszcza XXI wieku: istnieją książki ważne, choć niedobre, utwory dęte lub kiczowate, ale wpływowe oraz bogata literatura drugorzędna, z której można wiele się dowiedzieć. Istnieją też poglądy interesujące, choć niesłuszne, i ten do takich należy. Rzecz według mnie polega na tym, aby nie mieszać porządków, innym trybem mówić o arcydziełach, a innym – o wydarzeniach i innych interesujących tematach składających się na tło historyczne.
Miał też Przybylski cechę, której z reguły pozbawione są wielkie osobowości o zakroju wodzowskim i dominującym: co prawda uczył i przekonywał, ale nie wymagał bezwzględnego stosowania się do zaleceń i nie rozliczał z ich realizacji. A więc nie wymagał ani kopiowania go, ani nawet wierności. Podejrzewam, że jego poczucie bycia Mistrzem ogranicza się w zasadzie do indywidualnej strategii literackiej, stosowanej konsekwentnie w jego eseistyce. W eseistyce – on jest buddyjskim guru. Gdy podczas pracy nad moim doktoratem okazało się, że chodzę własnymi ścieżkami – pozwolił mi na to. Gdy powoływałam się na prace teoretyków, których on ostro zwalczał, kwitował to litościwym: “O, więc da się coś w tym znaleźć użytecznego? Doprawdy…“ Gdy moja interpretacja Sofiówki Trembeckiego okazała się radykalnie odmienna od jego interpretacji – nie skomentował tego ani słowem. W ogóle o tym nie rozmawialiśmy.
Myślę, że wiele się od niego nauczyłam, także w dziedzinie wyborów życiowych. On w pewnym momencie zaczął redukować swoje relacje ze światem. Wypisał się z IBL-u, z wyścigu szczurów, z pokazywania się, z walki o popularność, nagrody i nakłady, nie mówiąc już o takich rzeczach jak pieniądze, zabieganie o które jest niegodne mędrca. Tkwi w swojej wieży, w niewielkim mieszkanku i pozwolił sobie na starość. Komunikuje się ze światem przy pomocy książek pisanych w samotni, z której nic go nie wyciągnie. To jest wbrew czasowi, w którym żyjemy, gdy mówi się, że trzeba być aktywnym do końca a sukces przekuć prędko na pieniądze przy pomocy sprytu. Ale nie można dać się opętać pozorom, jakie stwarza targowisko próżności. To jest mądre: wycofać się. Rozmawialiśmy kiedyś o tym w połowie lat osiemdziesiątych, pamiętam dobrze tę lekcję.
Niestety, oznacza to też, że ja nie mogę o nic zapytać mojego guru i tak jest od wielu lat. Ale to jest normalne. Moje życie artystyczne i naukowe toczy się innymi drogami, w innym czasie. Wydaje mi się, że niewiele ze mnie, z tego kim się stałam, można wyjaśnić, posługując się kluczem Mistrza. Podlegam innej presji, dzieje się to w innym czasie, podejmuję inne wyzwania, jestem kobietą, i, niestety, tylko przez cztery lata mogłam mieć guru, a teraz ciągle gorączkowo szukam na własny rachunek. Dobrze wiem, że z perspektywy samotni w wieży wiele moich działań to doraźne zabiegi, niegodne mędrca. I zbędna utrata energii. Rzadko teraz piszę eseje: ta sztuka, której się uczyłam u Przybylskiego, stała się nieco archaiczna. Piszę powieści i felietony, wiersze i podręczniki, hasła encyklopedyczne i biografie, reportaże i uczone referaty. Za karę nie zostanę guru dla nikogo – za dużo mam twarzy.
Jeśli los pozwoli, kiedyś wycofam się jak on. Wtedy wszystko przemyślę.

Eko-feminizm, neo-Darwinizm

http://animalstudies.ibl.waw.pl/uk/about-the-project/conferences/abstracts/abstracts-of-the-conference-from-a-to-pi

FILIPOWICZ Anna – Species (co)existences, species (co)evolution.
Neo-Darwinism in the works of Anna Świrszczyńska and Anna Nasiłowska.

In posthuman visions of man, referring to Darwin’s theory of evolution (Grosz , Hird), the possibility of appointing any ontological boundary between humans and animals are questioned. The concept of separating the two entities impassable difference replaces the belief in existence of a common for all species, biological and cultural, potential, non-identical only in degree. Thus, according to neo-Darwinians, the human and non-human existence are combined together not only through the similarity of bodily practices, but also through the convergence of emotional, rational and even ethical and aesthetic behavior, which previously has been attributed only to homo sapiens. Sometimes their form depends on the co-evolution of species, on its exposure to other influences.
A similar representation of human-animal continuity can be found in works of Świrszczyńska (poetic cycle: Matka i córka) and Nasiłowska (Księga początku). Opportunity to verify the anthropocentric bias becomes an experience of care for offspring shared with animals. Discovering itself in a relationship with a female child, female subject exceeds both oppression phallocentric constitution and the traditional paradigm, which links femininity with nature (negative as well as affirmative). The post-dependence direction of both works founds it unexpected complement in biology and evolutionary psychology. Identified in this way, the convergence of human and non-human motherhood (parenthood), allows to open human life as a process of continuous exchange of forms, visible for centuries, especially between species cohabitated alongside each other (human, dog, cat). It opens for a definitely fuller life, more unpredictable and astonished us in many ways. As then, when under the influence of the forces of nature, it conditioning the entire existence, the area of culture, as a field of biological survival, formed during evolution.